Obudził mnie chłód poranka. Daleko na wschodzie pierwsze promienie słońca rozświetlały niebo. Już za godzinę będzie bardzo gorąco, a w południe trudno będzie schronić się przed żarem. Słyszę moich sąsiadów z lokandy (hotel dla miejscowych). To Sudańczycy, Arabowie z północno-wschodniej części kraju, sami mężczyźni. Niektórzy ostro protestowali, kiedy wczoraj poprosiłam tu o nocleg. Uratował mnie właściciel (małomówny, ale sympatyczny) - pokazał lokandę, nic sobie nie robiąc z ich niezadowolenia. Podobnie jak w innych, jej najważniejszą częścią był wewnętrzny dziedziniec, na którym stały łóżka (w porze suchej wszyscy śpią na świeżym powietrzu, tylko w czasie rzadkich w tym klimacie deszczów chowają się pod dachem). Pierwszą noc spędziłam w pokoju, w którym pod odrapaną ścianą stały dwie prycze. Potem właściciel przegonił mężczyzn na drugą stronę budynku, na wewnętrzny dziedziniec, a ja mogłam spać na zewnątrz.
To niesamowite uczucie zasypiać pod rozgwieżdżonym niebem Afryki, krok od Sahary! Wydaje się, że gwiazdy, w ilości nieskończonej, są tak blisko, że wystarczy sięgnąć ręką
***
Rano czekało na mnie wiadro z wodą do mycia (właściciel pomagał mi przetrwać w nieprzychylnym towarzystwie). To miłe, ale jest tu tak brudno, że długo nie wytrzymam. Ale miałam do wyboru to miejsce (jeden dolar) albo nocleg w hotelu (najtańszy pokój 30 dol. za noc). Rekompensuję to sobie kolacjami (pół kurczaka z frytkami, sałatka i woda - 3 dol.) na tarasie z widokiem na Nil.
Takie wybory czekają każdego w Shendi, ok. 200 km na północ od Chartumu, niedaleko miejsca, w którym powstało Królestwo Meroe. Po śniadaniu idę na dworzec, gdzie wsiadam do na wpół zapełnionego busiku do Kabushiyi. Ta część podróży minęła dość szybko. W Kabushiya jest targ - mnóstwo ludzi, zwierząt, "parking" dla wielbłądów i dużo mniejszy dla samochodów. Udaję się tam, pytając o transport w stronę Meroe. Nikt nie rozumie, o co mi chodzi, więc pokazuję ulotkę ze zdjęciami. Kilkunastoletni chłopak w galabiji bierze mnie za rękę i prowadzi do pikapa przewożącego ludzi i zwierzęta. W Afryce już tak jest - w bałaganie i wrzasku dworców (i targów) trzeba zaufać komuś, kto znajdzie to, czego szukamy, albo tylko tak mu się wydaje. Raz się uda, innym razem wycieczkę trzeba powtórzyć.
Kiedy wsiadłam do samochodu, były już w nim dwie opatulone chustami kobiety, które próbowały upchnąć swoje bagaże pod siedzeniami. Gdy wyszły, zostałam sama. Po pewnym czasie przyszły kolejne kobiety (sądząc z podobieństwa - matka i córka) w kolorowych, długich chustach narzuconych na bluzki i spódnice. Młodsza przywitała się ze mną po angielsku. Z rozmowy wynikało, że uczy się w szkole pielęgniarskiej i przyjechała odwiedzić rodzinę. Kiedy one też wyszły, postanowiłam przejść się po targu. Słońce było już wysoko i grzało niemiłosiernie. Wszyscy kryli się pod słomianymi wiatami. Z dwóch butelek wody, które wzięłam ze sobą, została mi jedna.
Po około dwóch godzinach wyruszyliśmy zapakowani do granic możliwości. Tysiące tobołków, worki ze zbożem, koza, kury, ktoś przewoził akumulator.
***
Jedziemy piaszczystą drogą, wzdłuż której rosną krzaki (zatrzymują piach). Coraz rzadziej widać zabudowania. Po kilku kilometrach busik staje - kierowca patrzy na mnie wymownie: czas wysiadać. Ale wokół nie ma NIC, piasek po horyzont, najmniejszej wypukłości czy drzewa. Po dyskusji w samochodzie ruszamy dalej. Ale po kilku minutach kierowca znowu się zatrzymuje i znowu patrzy wymownie. Wyjmuję ulotkę. Sąsiad z busika wychodzi ze mną, rysuje na drodze mapę i tłumaczy, że muszę iść prosto do drogi, a stamtąd już wszystko zobaczę. Łyk wody, zakładam plecak i ruszam na pustynię.
Idę już prawie pół godziny. Wokół płasko po horyzont, nie ma nic, na czym można zatrzymać wzrok. Co kilkanaście metrów wypijam mały łyk coraz cieplejszej wody. Wreszcie widzę pierwsze piramidy. Nie przypominają tych z ulotki - są niewielkie i bardzo zniszczone, otoczone drutem kolczastym. Nie ma nikogo, tylko zabłąkana koza ogryza liście akacji. Nie chce mi się szukać wejścia, przez dziurę w ogrodzeniu przedostaję się do środka i siadam pod najbardziej zacienioną piramidą. Jest godz. 11, słońce niemal pionowo nade mną, powietrze drga z gorąca.
Mam coraz mniej wody, a ciągle nie znalazłam wielkiej nekropolii królów. Ruszam dalej. Teren robi się coraz bardziej nierówny. Po kilku metrach widzę wreszcie piramidy, z drugiej strony chaty w oddali, z trzeciej nadjeżdża chłopiec na osiołku. Jak większość mieszkańców tej części Sudanu ma jasnoczekoladową karnację i kręcone, kruczoczarne włosy. Nosi nieco przykrótką, szaroburą galabiję, która kiedyś pewnie była biała. Proponuje, że mnie podwiezie, ale odmawiam - nie wyobrażam sobie siebie na grzbiecie tego zwierzątka. Chłopiec chce wziąć mój plecak. Po chwili wahania oddaję mu swój dobytek ("rozmowa" odbywa się na migi). Pokazuję mu ulotkę i miejsca, które chcę zobaczyć, a on pokazuje mi kierunki - ruiny są w różnych miejscach. Jakiś czas idziemy razem. Chłopiec zaprasza mnie do wioski, pokazuje na migi, że da mi wody i coś do zjedzenia. Waham się. Piramidy są bliżej, wydaje mi się, że widzę szlaban, więc pewnie ktoś ich pilnuje, a to znaczy, że będzie woda. Żegnamy się, chłopiec odjeżdża, a ja, ledwo żywa, idę w stronę szlabanu. Mam wrażenie, że wszystko wiruje wokół mnie, a ja nie panuję nad swoim ciałem. Byle dotrzeć do szlabanu! Wreszcie dochodzę do drogi, przechodzę na drugą stronę. Jeszcze tak daleko, prawie 500 metrów. Wlokąc się noga za nogą, dotarłam na miejsce. Od razu dostałam kubek wody od, jak się później okazało, przewodnika. Wypiłam duszkiem i poprosiłam o kolejny. I jeszcze jeden, jeszcze jeden, jeszcze jeden Zimna, orzeźwiająca, przynosząca ulgę, życiodajna Woda w Sudanie jest dobra, chociaż pierwszy raz piłam ją prosto ze studni. Potem przez godzinę odpoczywałam w biurze (biurko, dwa krzesła, mapa na ścianie). Kiedy wstałam z krzesła, świat znowu zawirował. Urzędniczka, przejrzawszy leniwie moje pozwolenia, uśmiechnęła się i odstąpiła mi swoje biurko, pokazując, że mogę się na nim położyć, dla siebie rozłożyła chustę na podłodze. Tak przeczekałyśmy największy upał.
***
Po południu przyjechała młoda para w podróży poślubnej. Ona w czarnej bluzce i białej, długiej spódnicy, z dłońmi pomalowanymi henną w misterne wzory. On w długiej, nieskazitelnie białej galabiji. Poszliśmy razem zwiedzać nekropolię. - Znasz Bogdana, polskiego archeologa? Takie pytania padały w każdym miejscu, gdzie byli polscy archeolodzy (zmieniały się tylko imiona), a jest ich w Sudanie niemało. Badania archeologiczne, które zapoczątkował w latach 60. prof. Kazimierz Michałowski, są kontynuowane do dziś. Owoce pracy Polaków można oglądać w Muzeum Narodowym w Chartumie oraz w kilku muzeach w Polsce.
Przewodnik znający kilka słów po angielsku pokazał nam tablicę, na której wyryta była data 1842. Próbował wytłumaczyć, że to miejsce od dawna przyciąga turystów. O Meroe wspominał już Herodot, który co prawda tutaj nie dotarł, ale na Elefantynie (okolice dzisiejszego Asuanu) spisywał relacje ludzi, którzy tu byli. Dziś największą zaletą Meroe jest to, że niewiele osób o nim wie, więc piramidom daleko jeszcze do sławy tych w Gizie. Jest ich w okolicy ponad 200, mniej lub bardziej zniszczonych - zagubione pośród wydm kryją tajemnice rodzin królewskich.
Piramidy w Meroe, choć mniejsze niż w Egipcie (najwyższe dochodzą do 30 m), nie ustępują im w zdobnictwie. Zbudowane są z piaskowca, mają schodkowy kształt, brzeg każdej ściany jest wykończony gładkim kamieniem. Na ścianach reliefy, w środku doskonale zachowane malowidła przedstawiające życie władców i ich poddanych. Zmarłych układano na drewnianych łożach, obok składano liczne dary, a na grobie stawiano statuetkę duszy "ba", wyobrażanej jako człowiek-ptak z twarzą zmarłego. W piramidach znaleziono liczne przedmioty z obszarów cesarstwa rzymskiego - dowód, że wysłannicy Nerona przybywali tutaj w poszukiwaniu źródeł Nilu.
Spacerując między świątyniami i piramidami, czuje się kilkusetletnią historię. Władcy państwa Kusz przenieśli tu swą stolicę z Napaty w III w. p.n.e. Największy rozkwit przeżywała ona w I w. n.e. za panowania pary królewskiej Amanitare i Netekamaniego. Kultura państwa Kusz rozwijała się pod wpływem Egipcjan, ale wkrótce stworzyli oni własne pismo i kulturę, a w świecie zasłynęli z produkcji żelaza. Historycy do dziś zastanawiają się nad przyczynami upadku królestwa na dalekim Południu: czy był to efekt wewnętrznego kryzysu, podboju przez chrześcijan z Aksum, czy też najazdów koczowniczych plemion z pustyni.
Kończy się dzień, słońce powoli chyli się ku zachodowi. Wracam z młodą parą ich pikapem (na pace). Z tyłu zostaje zapomniane niemal przez wszystkich Królestwo Meroe.
Przelot, dokumenty, bezpieczeństwo, ceny
• Wiza. Najbliższa ambasada Sudanu znajduje się w Berlinie - wniosek wraz z paszportem można wysłać pocztą lub kurierem, ambasada ma 30 dni na odpowiedź; wiza 30-dniowa jednokrotna - 45 dol., 90-dniowa wielokrotna - 90